Jacek Kobus Jacek Kobus
292
BLOG

Kuchnia od... kuchni

Jacek Kobus Jacek Kobus Rozmaitości Obserwuj notkę 0
Bismarck miał był podobno mawiać, że zwykli ludzie nie powinni wiedzieć dwóch rzeczy: jak się robi kiełbasę i politykę. Prorok, czy co..? "Aferę Constaru" przewidział..?
 
W rzeczywistości jest w naszym współczesnym świecie całe mnóstwo rzeczy o których dla dobrego samopoczucia zdecydowanie najlepiej jest nie wiedzieć, a jeśli już się wie - to przynajmniej: nie myśleć!
 
Szpitale, bynajmniej polskie - zdecydowanie nie wyglądają tak, jak to przedstawiają popularne seriale medyczne (ja tam oglądam - powtórki oczywiście, wszak serial już się skończył - wyłącznie "dr Housa" przez wzgląd na wspólne z nim dążenie do autodestrukcji, któreście Państwo u mnie zdiagnozowali, ale oczywiście wiem, że jest ich o wiele więcej - i czasem coś tam mignie w przelocie...).
 
 
Już sam ten mdlący odór brudu, środków dezynfekcyjnych i leków... łeee..! Boże daj umrzeć młodo i zdrowo, co by tam nie trafić..!
 
A i nonszalancja lekarzy co najmniej dorównuje nonszalancji kucharzy, o której parę razy wspominał kolega Remigiusz (dziś będzie zresztą nieco w stosunku do tych jego opinii krytycznie - co by nie było, że tak sobie z dziubków pijemy!).
 
Nasz ulubiony Pan Doktor od koni opowiedział nam właśnie w poniedziałekhistoryjkę o tym, jak jednego dnia operował świnię, konia i... ordynatora. Nie powtórzę jej, bo zbyt wiele było w niej terminów fachowych - ale zapewniam Was: żaden scenarzysta serialu medycznego czy autor komedii by na coś takiego nie wpadł...
 
Niedawno odwiedzili nas znajomi którzy, przymuszeni ciężkimi okolicznościami życia, właśnie zaczynają próbować swoich sił w gastronomii. Ciężko im idzie. I wcale mnie to nie dziwi. Tak się składa, że przez pewien czas miałem trochę do czynienia z tą branżą. I, prawdę powiedziawszy, to już chyba wolałbym cudze dzieci uczyć, niż dla obcych ludzi gotować..!
 
Prawda, jak wiadomo, jest jak dupa. Każdy ma swoją. Oczywiście, że z punktu widzenia klienta ZAWSZE jest za drogo, kelner uśmiecha się krzywo, jakby właśnie napluł do zupy, a czerwony nos kucharza jednoznacznie wskazuje na potajemne dolewanie wody do flaszek wódki wydawanych klientom.
 
Oczywistą oczywistością jest, że należy korzystać wyłącznie z tych punktów gastronomicznych, przed którymi stoi kolejka (względnie: gdzie jest pełno ludzi). A i to, jak się okazuje, nie zawsze chroni przed bólem w parę godzin po konsumpcji (no ale dobra: umówmy się, że niepotrzebnie zaordynowałem te kebaby w OSTRYM sosie...).
 
 
Trzeba też jednak zdać sobie sprawę z faktu, że chyba tylko handel bronią, prowadzenie banku czy budowa elektrowni są w Polsce równie przeregulowane jak gastronomia. Prowadzi to do sytuacji, w której np. komenda policji państwowej w pewnym mieście na prawach powiatu korzysta z obiadów dla swoich funkcjonariuszy, dowożonych im przez prywatną osobę, działającą poza wszelkimi regulacjami, z domu. I tylko dzięki temu, że tych obiadów żaden SANEPID nigdy nie oglądał, a i Urząd Skarbowy nawet śladu obiadowej woni nie poczuł - mogą one kosztować funkcjonariuszy tylko 9 złotych za trzy pełne, smaczne i sycące dania.
 
Nikt, kto swoją działalność prowadzi choć w części legalnie i w związku z tym musi ponosić pewne koszty czysto administracyjne - takiej ceny zaoferować nie jest w stanie.
 
Denuncjuję bo swoją drogą, ten przykład operatywności "szarej strefy" pokazuje, w jaki sposób niemiłościwie nam panujące gosudarstwo samo siebie oszwabia - i samo na wynikającym z tego oszwabiania "dwójmyśleniu" korzysta. Gdyby ci policjanci musieli więcej płacić za żarcie, to rząd musiałby im podwyższyć pensje - albo spotkałby się z ich niezadowoleniem...
 
Słyszałem też o pewnym zdolnym masarzu, który dorobił się sporej fortuny na swym szlachetnym fachu, obsługując przez kilka dziesięcioleci wszystkie co większe imprezy w swojej okolicy (zaczął jeszcze w Złotej Erze Wegetarian, czyli w latach 80-tych XX wieku) - i przez cały ten czas ani razu nie pofatygował się do żadnej państwowej inspekcji czy urzędu. Jak on się uchował przez tyle czasu? Ano w bardzo prosty sposób. Starannie wybierał klientów. Oferował swoje usługi wyłącznie sędziom, prokuratorom, policjantom (milicjantom wcześniej...), wojskowym i lokalnym politykom.
 
 
Jestem pewien, że przynajmniej część z Państwa zna wiele podobnych przykładów...
 
Przy okazji mamy kolejny dowód na to, że - jak to określił jeden z moich przyjaciół, nota bene też z branży gastronomicznej właśnie - stempelek stacji diagnostycznej nie ma wpływu na pracę silnika. Skoro nasi dzielni policjanci, prokuratorzy, sędziowie, wojskowi i nade wszystko - nasi jakże bezcenni politycy - mogą się całymi dziesięcioleciami zajadać żarciem, które na ŻADNYM etapie produkcji nie widziało SANEPID-u, Inspekcji Weterynaryjnej, nasiennej, czy którejkolwiek z ochnastu innych instytucji jawnych, tajnych i dwupłciowych, powołanych do tego, by strzec obywatela przed zatruciem, to nieuchronnie rodzi się pytanie - a na chuj nam te wszystkie służby..?

"Podstawowy dylemat gastronomiczny" polega na tym, że zbyt gotowych produktów jest mocno niepewny (klienci przyjdą, czy nie przyjdą..?) - podczas gdy podaż zapewnić trzeba. A produkty się psują. To nie sklep z ciuchami gdzie, jeśli nawet cały towar nie zejdzie nim zdąży się zmienić sezon lub moda, to się najwyżej zrezygnuje z połowy 300% marży, zrobi tzw. "przecenę" i klienci koniec końców wszystko wykupią.
 
Poza alkoholami i kiszoną kapustą praktycznie wszystko, co można oferować do żarcia - psuje się bardzo szybko. Stąd różne wybiegi, a czasem wręcz ordynarne oszustwa - żeby towar "drugiej świeżości" wypchnąć i nie ponieść straty. Właśnie dlatego: nie ma sensu zachodzić do takiej knajpy, gdzie mało kto zagląda (chyba, że nie zamierzamy jeść niczego poza słonymi paluszkami do piwa...).
 
Poza tym, odnoszę wrażenie, że w Polsce raczej nie ma tzw. "kultury" korzystania z gastronomii. Być może się mylę. Znajomi, o których wspominałem twierdzili, że w lepszych dla siebie czasach, gdy jeszcze nie musieli obcym ludziom gotować, często im się zdarzało wybywać do knajpy zamiast pichcić w domu. Patrząc po liczbie reklam sushi, jaką dostaję na fejsa - też wygląda to inaczej niż w moich własnych wspomnieniach.
 
 
Ale jeśli się mylę, to dlaczego w całej Polsce pełno jest przedziwnych jak dla mnie obiektów pod nazwą "dom weselny"..? Czy gdzie indziej na świecie - to pytanie do emigrantów - też wesela i inne większe imprezy urządza się w oddzielnych zupełnie lokalach (typu remiza strażacka czy właśnie "dom weselny") - a nie po prostu w restauracji..?
 
Jak dla mnie istnienie i wielka popularność "domów weselnych" w Polsce to zjawisko chore. Bo świadczy o tym, że NIE ISTNIEJE POPYT na usługi restauracyjne (poza, być może, centrami wielkich miast, ośrodkami turystycznymi, dworcami kolejowymi i lotniskami...). W związku z czym opłaca się wybudować gdzieś na odludziu zarąbistą chałupę, która przez ponad 200 dni w roku stoi pusta i w której nic się rzez ten czas nie dzieje - tylko po to, żeby w łykendy obsługiwać wesela, pierwsze komunie, chrzciny i stypy... Pomyślcie tylko: gdzie tu sens, gdzie logika..? Inwestując grubą forsę w mury, parkiety, kinkiety, kible i kuchnię - zamykalibyście takie interes na kłódkę przez 3/4 roku, gdyby istniała najmniejsza bodaj szansa, że będzie on na siebie zarabiał..? Skoro jednak tak się właśnie dzieje - to widać takiej szansy po prostu NIE MA.
 
Co doskonale zgadza się z doświadczeniami moich nieszczęśliwych znajomych. Klient nie jest skłonny wydać więcej niż 5 złotych. A co można zaoferować za 5 złotych, opłacając SANEPID, czynsz za lokal, podatki i sratki..?
Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości